Miało być super, a wyszło jak zwykle. Dopłaty do aut elektrycznych miały „rozbujać” rynek, a skończyło się fiaskiem. Bo tylko tak można określić sytuację, w której wnioski o dofinansowanie złożyły jedynie 242 osoby/podmioty.
Na dopłaty do zakupu aut elektrycznych rząd przeznaczył 37,5 mln zł. To suma obejmująca trzy programy: dla osób fizycznych (Zielony samochód), taksówkarzy (Koliber) i przedsiębiorców (eVAN). Do 31 lipca do Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej (NFŚiGW) wpłynęły 242 poprawnie wypełnione wnioski, których wartość opiewa na ok. 10 mln zł. To zaledwie 1/4 budżetu! Czemu tak słabo? Odpowiedzi jest kilka:
1. Program fatalnie skonstruowano. Osobowego elektryka mógł kupić tylko klient indywidualny, w dodatku auto nie mogło być droższe niż 125 tys. zł brutto. Zdecydowana większość samochodów jest znacznie droższa, a 70-80 proc. wszystkich pojazdów w Polsce sprzedaje się „na firmę”. Nawet jeżeli to tylko działalność gospodarcza. Innymi słowy, rząd dał dopłatę tylko grupce fanów elektryków, dysponujących gotówką, którym nie zależy na częściowym odliczeniu VAT i wrzuceniu wydatków na użytkowanie auta w firmowe koszty.
2. O programie mówiło się dwa lata, ale po jego uruchomieniu na złożeniu wniosku był… miesiąc czasu. NFOŚiGW przyjmował je do 31 lipca. Zazwyczaj takie programy działają „do wyczerpania puli dotacji”. Ale najwyraźniej rząd myślał, że ? jak na Słowacji ? cała pula zostanie rozdysponowana w 4 minuty. U naszych południowych sąsiadów naprawdę cała kwota przeznaczona na dotacje rozeszła się w 4 minuty. Tyle, że warunki były znacznie bardziej liberalne niż u nas.
3. Polacy nie są zainteresowani elektrykami. Nie bez powodu. Auta na baterie są drogie, mają ograniczone zasięgi, a infrastruktura do ich ładowania ciągle pozostawia wiele do życzenia. Szybkich słupków nadal jest jak na lekarstwo, a te teoretycznie szybkie w praktyce nierzadko okazują się po prostu wolne (znane są przypadki, że ładowarka o mocy 150 kW realnie zapewniała 20-30 kWh na godzinę).
4. Ludzie mają świadomość, skąd bierze się prąd służący do ładowania elektryków. W Polsce 85 proc. energii produkowanej jest z węgla. A ten trudno nazwać „eko”.
Czytaj również: Naładowanie elektryka dwa razy droższe niż jazda na benzynie?
Znacznie większe, wymierne korzyści wszystkim stronom przyniósłby program, w którym z dopłat mogliby skorzystać wszyscy kupujący auta ekologiczne, a nie tylko elektryczne. Np. hybrydy. Albo nawet plug-iny. Te nie mają problemów z zasięgiem, a na pewno są bardziej eko niż np. diesle. Nawet hybrydy podczas jazdy np. po mieście korzystają przez większość czasu głównie z motorów elektrycznych, tyle że same go „produkują”.
Ponadto program powinien być skierowany również do przedsiębiorców kupujących auta osobowe. Nie musiałoby to zresztą być stricte dofinansowanie do zakupu. Wystarczyłoby, że prowadzący działalność gospodarczą mógłby odliczyć od zakupu auta 100, a nie tylko 50 proc. VAT. A w koszty działalność wrzucić 100, a nie 75 proc. wydatków na samochód. W ten sposób państwo nie wydawałoby gotówki, a przedsiębiorca zyskiwałby argument przemawiający za kupnem auta innego, niż benzynowe czy diesel. Komu odpowiada elektryk, miałby elektryka (np. do jazdy po mieście), a komu bardziej po drodze bardziej byłoby z hybrydą (bo jednak nie lubi kilkugodzinnych postojów na ładowanie), brałby hybrydę. Cyli dla każdego coś odpowiedniego. Tymczasem z obecnym programem mam „dla każdego nic ciekawego”